Masa
pomysłów, dotyczących tego jak zacząć, zalewa mi głowę, ale
przyznam się, nie umiem zebrać myśli. Gubię się w tym, co chcę
przekazać, jedyne co wychodzi spod palców to chaos.
Tak
chyba się dzieje, gdy chcemy powiedzieć wszystko naraz, ale nie
umiemy znaleźć odpowiednich słów. Od pisania stroniłam ponad
rok, może dwa, zwalając wszystko na brak weny, a tak naprawdę
problem tkwi nie w niej, a we mnie. Brak motywacji, brak wiary w
siebie, a ponadto lenistwo – mieszanka wcale nie wybuchowa. Raczej
zupełnie na odwrót. Zdarzało mi się leżeć w łóżku bez sił
na to, by wstać i zgasić drażniące światło. Gdy do głowy
przypadkiem napatoczył się nowy pomysł, ignorowałam go, nie
zapisywałam, mając nadzieję, że utrzyma się na później w moim
zakurzonym umyśle, ale gubił się gdzieś w najciemniejszych
częściach głowy, tych najbardziej zabrudzonych, prawdopodobnie
później zjedzony przez mary tam ukryte. Ale jak to mówią:
nadzieja matką głupich. I leniwych też. Do tego dochodzą dwa
blogi wiszące gdzieś w internecie, które mogły mieć całkiem
niezłą przyszłość, ale ich autorka straciła zapał do skrobania
po papierze, albo nowocześniej, klikania po klawiaturze.
Dopiero,
gdy dwie całkiem bliskie mi osoby dosłownie postukały mnie po
czole i kazały zabrać do roboty, ten kurz musiał gdzieś się
ulotnić, odkrywając wyobraźnię w całkiem niezłym stanie. Oto
jestem. Powiedzmy, że moim postanowieniem noworocznym... Albo nie,
wszyscy wiemy jak one kończą; stłamszone, zapomniane, wyrzucone w
kąt, łamane bez jakichkolwiek wyrzutów. Nie mają prawa bytu. Moim
postanowieniem życiowym, bo nie mogę patrzeć na
siebie w lustrze, wiedząc jak bardzo marnuję swój czas i chyba
nawet talent, będzie osiągnięcie czegoś w dziedzinie pisania.
Ale
baby steps jak to mówią.
Żeby coś osiągnąć trzeba najpierw pracować. Ciężko pracować.
Wypełnia
mnie teraz euforia, palce wręcz płyną po klawiaturze, bo wreszcie
wypociłam coś więcej niż maksymalnie dwa rozlazłe zdania bez
większego przekazu. Jak bardzo cliché
może
to zabrzmieć – pisanie sprawia, że jestem szczęśliwa, czuję,
że znam swój cel. To uczucie podobne jest do tego, gdy otwiera się
prezent na gwiazdkę i okazuje się, że to jest właśnie ta
rzecz,
o której marzyliśmy cały rok. Czuję się podekscytowana każdym
kolejnym zdaniem, które już jest ułożone i gotowe do zapisania.
Myśli wybiegają do przodu, ręce nie nadążają notować. Jedyne
czego się boję to to, że nie zawrę tutaj wszystkiego co chciałam,
a gdy oczy powędrują w górę, by jeszcze raz przeanalizować
tekst, okaże się on godny jednego – zaznacz tekst, wytnij tekst,
zamknij program, zapomnij o wszystkim.
Słowa
płyną z serca do umysłu, z umysłu na wirtualny papier. Z jednej
strony chciałabym, żeby ujrzał światło dzienne, a z drugiej
strony po co. Tu znowu objawia się mój brak wiary w siebie (mama
mówi, że mam go po niej, niedobrze) – co jeśli to wszystko nie
jest na tyle dobre, co jeśli stać mnie na więcej, co jeśli
ośmieszam się w ogóle próbując?
Chciałabym
kiedyś poczuć, że osiągnęłam szczyt swoich umiejętności, abym
mogła się położyć, zamknąć oczy i uśmiechnąć, dumna z
siebie samej. To chyba najlepsze co człowiek może osiągnąć.
Muszę się streścić, bo kończy mi się strona, a po rocznej
przerwie nie chcę wypływać na głębokie wody – chyba
zapomniałam jak się pływa. Ocean słowny jest bardzo głęboki.
Ciekawe
po jakim czasie będę skłonna wyrzucić ten tekst do wirtualnego
kosza, czując dreszcz zażenowania wzdłuż kręgosłupa podczas
czytania.
Może
wstawię go na bloga, bez żadnej obróbki, taki jak jest, gdy
poczuję, że to czas na wielki powrót. Może powinnam zrobić to
jeszcze przed nowym rokiem z racji tego, że mowa tu o
postanowieniach? Moi czytelnicy (o ile tacy się ostali, ha) będą
mogli mnie obrzucić pomidorami, nie będę miała im tego za złe.
Czas
na szybkie podsumowanie. Słuchajcie dzieciaki, jeśli któreś z Was
to przeczyta, odsłoniłam tutaj kawałek siebie, zwykle tego nie
robię, także proszę o odrobinkę wyrozumiałości. Jest
chaotycznie, bez ładu i składu, może tak miało być. Pamiętajcie
tylko, żeby nie brać przykładu z mojego zachowania przez ostatni
rok. Jeśli w czymś czujecie się dobrze, nigdy
tego nie porzucajcie.
***
Rok i 37 dni - tyle minęło od mojej ostatniej notki. Straszny wstyd, nie?
W sumie nawet nie wiem do kogo kieruję swoje słowa i czy ma to sens, ale przyjaciółka powiedziała mi, że powinnam opublikować tekst jeszcze przed zakończeniem 2017 jako symbol końca i początku. Chyba trochę wydoroślałam przez ten czas, tak samo mój styl pisania.
Historia Rose i Scorpiusa na razie pójdzie w zapomnienie. Nie usunę poprzednich postów, bo w przyszłości doprowadzimy ją do finału, ale jak na razie zamierzam skupić się na miniaturkach - żeby wrócić do wprawy, rozruszać pordzewiałe umiejętności, co Wy na to?
Serce mi strasznie bije, ale chyba potrzebowałam tej przerwy, żeby sobie uświadomić parę istotnych rzeczy. Nie chcę się za bardzo rozczulać, wszystko zawarłam powyżej. Nadal zostajemy przy tematyce Potterowskiej, może przeplatanej z wyrażaniem moich uczuć w podobny sposób jak tutaj.
Zastanawiam się czy ktoś tu teraz jest, ale jakby nie patrzeć zaczynam od początku.
Na początku stycznia opublikuję coś konkretniejszego, obiecuję.
Życzę dobrze spędzonego sylwestra :)
Z.
(i jej wyrzuty sumienia)
Taaaak! Boze na prawdę tęskniłam za tym blogiem 😅. Serio strasznie sie ciesze ze wróciłaś i mam nadzieje ze tak zostanie. Mam nadzieję ze szybko wejdziesz z powrotem do wprawy bo na prawdę mi brak tego bloga. Pozdrawiam Vestka
OdpowiedzUsuń