piątek, 29 grudnia 2017

Drugi początek z elementami trzeciego końca.

    Masa pomysłów, dotyczących tego jak zacząć, zalewa mi głowę, ale przyznam się, nie umiem zebrać myśli. Gubię się w tym, co chcę przekazać, jedyne co wychodzi spod palców to chaos.
Tak chyba się dzieje, gdy chcemy powiedzieć wszystko naraz, ale nie umiemy znaleźć odpowiednich słów. Od pisania stroniłam ponad rok, może dwa, zwalając wszystko na brak weny, a tak naprawdę problem tkwi nie w niej, a we mnie. Brak motywacji, brak wiary w siebie, a ponadto lenistwo – mieszanka wcale nie wybuchowa. Raczej zupełnie na odwrót. Zdarzało mi się leżeć w łóżku bez sił na to, by wstać i zgasić drażniące światło. Gdy do głowy przypadkiem napatoczył się nowy pomysł, ignorowałam go, nie zapisywałam, mając nadzieję, że utrzyma się na później w moim zakurzonym umyśle, ale gubił się gdzieś w najciemniejszych częściach głowy, tych najbardziej zabrudzonych, prawdopodobnie później zjedzony przez mary tam ukryte. Ale jak to mówią: nadzieja matką głupich. I leniwych też. Do tego dochodzą dwa blogi wiszące gdzieś w internecie, które mogły mieć całkiem niezłą przyszłość, ale ich autorka straciła zapał do skrobania po papierze, albo nowocześniej, klikania po klawiaturze.
Dopiero, gdy dwie całkiem bliskie mi osoby dosłownie postukały mnie po czole i kazały zabrać do roboty, ten kurz musiał gdzieś się ulotnić, odkrywając wyobraźnię w całkiem niezłym stanie. Oto jestem. Powiedzmy, że moim postanowieniem noworocznym... Albo nie, wszyscy wiemy jak one kończą; stłamszone, zapomniane, wyrzucone w kąt, łamane bez jakichkolwiek wyrzutów. Nie mają prawa bytu. Moim postanowieniem życiowym, bo nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, wiedząc jak bardzo marnuję swój czas i chyba nawet talent, będzie osiągnięcie czegoś w dziedzinie pisania.
Ale baby steps jak to mówią. Żeby coś osiągnąć trzeba najpierw pracować. Ciężko pracować.
Wypełnia mnie teraz euforia, palce wręcz płyną po klawiaturze, bo wreszcie wypociłam coś więcej niż maksymalnie dwa rozlazłe zdania bez większego przekazu. Jak bardzo cliché może to zabrzmieć – pisanie sprawia, że jestem szczęśliwa, czuję, że znam swój cel. To uczucie podobne jest do tego, gdy otwiera się prezent na gwiazdkę i okazuje się, że to jest właśnie ta rzecz, o której marzyliśmy cały rok. Czuję się podekscytowana każdym kolejnym zdaniem, które już jest ułożone i gotowe do zapisania. Myśli wybiegają do przodu, ręce nie nadążają notować. Jedyne czego się boję to to, że nie zawrę tutaj wszystkiego co chciałam, a gdy oczy powędrują w górę, by jeszcze raz przeanalizować tekst, okaże się on godny jednego – zaznacz tekst, wytnij tekst, zamknij program, zapomnij o wszystkim.
Słowa płyną z serca do umysłu, z umysłu na wirtualny papier. Z jednej strony chciałabym, żeby ujrzał światło dzienne, a z drugiej strony po co. Tu znowu objawia się mój brak wiary w siebie (mama mówi, że mam go po niej, niedobrze) – co jeśli to wszystko nie jest na tyle dobre, co jeśli stać mnie na więcej, co jeśli ośmieszam się w ogóle próbując?
Chciałabym kiedyś poczuć, że osiągnęłam szczyt swoich umiejętności, abym mogła się położyć, zamknąć oczy i uśmiechnąć, dumna z siebie samej. To chyba najlepsze co człowiek może osiągnąć. Muszę się streścić, bo kończy mi się strona, a po rocznej przerwie nie chcę wypływać na głębokie wody – chyba zapomniałam jak się pływa. Ocean słowny jest bardzo głęboki.
Ciekawe po jakim czasie będę skłonna wyrzucić ten tekst do wirtualnego kosza, czując dreszcz zażenowania wzdłuż kręgosłupa podczas czytania.
Może wstawię go na bloga, bez żadnej obróbki, taki jak jest, gdy poczuję, że to czas na wielki powrót. Może powinnam zrobić to jeszcze przed nowym rokiem z racji tego, że mowa tu o postanowieniach? Moi czytelnicy (o ile tacy się ostali, ha) będą mogli mnie obrzucić pomidorami, nie będę miała im tego za złe.

   Czas na szybkie podsumowanie. Słuchajcie dzieciaki, jeśli któreś z Was to przeczyta, odsłoniłam tutaj kawałek siebie, zwykle tego nie robię, także proszę o odrobinkę wyrozumiałości. Jest chaotycznie, bez ładu i składu, może tak miało być. Pamiętajcie tylko, żeby nie brać przykładu z mojego zachowania przez ostatni rok. Jeśli w czymś czujecie się dobrze, nigdy tego nie porzucajcie.

***

Rok i 37 dni - tyle minęło od mojej ostatniej notki. Straszny wstyd, nie? 
W sumie nawet nie wiem do kogo kieruję swoje słowa i czy ma to sens, ale przyjaciółka powiedziała mi, że powinnam opublikować tekst jeszcze przed zakończeniem 2017 jako symbol końca i początku. Chyba trochę wydoroślałam przez ten czas, tak samo mój styl pisania. 

Historia Rose i Scorpiusa na razie pójdzie w zapomnienie. Nie usunę poprzednich postów, bo w przyszłości doprowadzimy ją do finału, ale jak na razie zamierzam skupić się na miniaturkach - żeby wrócić do wprawy, rozruszać pordzewiałe umiejętności, co Wy na to?

Serce mi strasznie bije, ale chyba potrzebowałam tej przerwy, żeby sobie uświadomić parę istotnych rzeczy. Nie chcę się za bardzo rozczulać, wszystko zawarłam powyżej. Nadal zostajemy przy tematyce Potterowskiej, może przeplatanej z wyrażaniem moich uczuć w podobny sposób jak tutaj. 
Zastanawiam się czy ktoś tu teraz jest, ale jakby nie patrzeć zaczynam od początku
Na początku stycznia opublikuję coś konkretniejszego, obiecuję.
Życzę dobrze spędzonego sylwestra :)
Z.
 (i jej wyrzuty sumienia)